Wyjazd zbliża się wielgachnymi krokami, już za niecałe dwa dni wylatujemy z Warszawy. Zostało jeszcze kilka spraw, które trzeba zapiąć na ostatni guzik, pożegnania z bliskimi i ... polecieli na Daleką Północ.
Nawet nie wiem, kiedy przeleciały te trzy miesiące od ostatecznego podjęcia decyzji o wyjeździe. Codzienne "poświęcanie się" tylko jednej sprawie, nieustanne przygotowania, załatwianie tysiąca spraw, zakupy, czytanie książek i oglądanie filmów o Alasce (w końcu to duch tam się wyrywa, więc trzeba dać mu jeszcze dodatkowe inspiracje).
Tak, błędem byłoby myśleć, ze przygotowania wiązały się tylko z tym, co przydatne, materialne, niezbędne do przeżycia, z suchą wiedzą związaną z fauną, florą, topografią i geografią. To coś więcej - to przede wszystkim kilkuletnie hartowanie ducha i woli. Wiem, że jeszcze rok temu duchowo nie byłam gotowa, żeby tam polecieć. Wiem, że dzicz i skaliste góry są złym odbiornikiem marzeń, są zbyt surowe i bezwzględne; wiem, ze to nie są dobre miejsca dla tych, którzy uciekają lub poszukują, wielu wędrowców-estetów przypłaciło to życiem, bo to jest Alaska, kochanie.. Jednak jest, jak pisał London w "Call of The Wild", jakaś taka szalona ambicja szlaku, zew, coś, co czujesz jako dziedzictwo przodków nigdy przez Ciebie nieprzeżyte.. Buck ze wspomnianej książki Londona poddał się temu wołaniu, ja czuję, że muszę postąpić podobnie.
Odwieczne marzenia, "alaskańska odyseja" w zasięgu ręki. Północ nie zawiedzie, tylko żeby było tak samo z ciałem, wolą, poznawanymi ludźmi i znajomością języka. Przydałby się tez dar św. Franciszka w kontaktach z niedźwiedziami i łosiami..
Jeszcze jakoś przeżyć stres przed podróżą i stres podczas podróży... Żebyśmy spokojnie dolecieli z całym bagażem i postawili stopy na alaskańskiej ziemi wołając "witaj"!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz