sobota, 11 września 2010
czwartek, 9 września 2010
Alaskańska noc, alaskański moloch, alaskańska kofeina..
Co tu kryć i owijać w przysłowiową bawełnę. Nadchodzi czas pożegnań i my wietrzymy go już w powietrzu. Przed chwilą skończyliśmy pierwszą segregację gratów i pakowanie plecaków do tzw. "otwartej połowy". Ileż tego jest.. W pokoju, w którym śpimy jeszcze do niedawna powstawały okresowe ścieżki między tobołkami, bo nie ma tu szafy z prawdziwego zdarzenia:) Nie wiemy czy to dobrze czy źle, że ostatnie cztery dni spędzamy w Anchorage. Z jednej strony dobrze, bo pewnie oderwanie się od "prawdziwej" Alaski z dnia na dzień nie byłoby łatwe. Z drugiej ciągle ciągnie gdzieś poza zasięg policyjnych krótkofalówek, automatów połykających biletowy bilon, lepkich gum do żucia i śladów opon nagłego hamowania przed łosiem. Jutro robimy pożegnalny spacer "za miasto". Chcemy zobaczyć jak to jest: wyjść po godzinie marszu z miasta i znaleźć się w interiorze. Może chociaż arktyczna ziemna wiewiórka pomacha nam po ludzku na "do widzenia"? Bo ludzie obok są fatalni. Silna grupa Japończyków w jadalni. Nie wiem czego jest tam więcej: laptopów czy ich? Przy tym świergolą po ichniejszemu. Nie powiem, Nintendo jest OK (choć nie zawsze..), ale w ich kulturze czułbym się jak małpa w cyrku. Nie pozostało chyba nic w ich kontakcie z rzeczywistością, co nie byłoby uziemione przez elektryczność, elektroniczność, mechaniczność i ogólną twardą warstwę nienatury. Chyba wiecie o co mi chodzi?!? Co więcej tu mamy: podejrzanie dziwną personę płci męskiej w średnim wieku, która co dnia smaży śmierdzące kiełbasy, snuje się w zimowej czapce po hostelu i non-stop przesiaduje przed tv odbiornikiem (bez względu na porę dnia). Rosjanie są. Wczoraj nas wkurzyli gadaniem pod naszymi drzwiami o 01:00 w nocy, tak że nie szło zasnąć. Przegoniliśmy małolatów. Niestety, miasto ma to do siebie, że zawiera ludzi. A to nie za dobrze:) Czy cieszymy się, że zobaczymy dom, bliskich? Oczywiście, ale ta ziemia ma to do siebie, że pasujemy tu jak puzzle w układance. Koncentruje się tu życie, które mogłoby być dla nas wzorem. Zarówno życie zwierząt (milszych od ludzi, jak mówił Leon w filmie Bessona), jak i życie ludzi w małych lokalnych społecznościach, oderwanych z innego mikrokosmosu i dryfujących pozornie na oślep w nurcie codzienności. Alaska to nie wakacje, leniwe i miłe chwile, relaks i odpoczynek. Alaska jest przystankiem (jak z telewizyjnego serialu), na którym mamy nadzieję jeszcze kiedyś wysiąść i zaciągnąć się jej mroźnym powietrzem. Dzięki za komentarze i jakieś słowo na blogu składamy właściwie tylko mojemu wujkowi (ke?), naprawdę przyjemnie pisało się w eter bez nazwy, do czytelników bez twarzy. U nas prawie północ, a zatem: dobranoc!
Up here in my tree
W dziupli mojego drzewa
Tyle co nic, znaczą dla mnie nagłówki waszych gazet
Nigdy więcej nie sforsują mojej głowy
W zamian słuchać wolę mowy drzew
Macham do was, przyjaciele
Ale zdajecie się nie dostrzegać
Spoglądacie na ulice swoich miast
Zajęci waszymi papierosami
Zamykacie się w kinowych salach
Pamiętam jak zarzekałem się
Że wiem już wszystko
Ale wiedza jest jak drzewo
Które rośnie razem z tobą
Tyle co nic, znaczą dla mnie nagłówki waszych gazet
Nigdy więcej nie sforsują mojej głowy
W zamian słuchać wolę mowy drzew
Macham do was, przyjaciele
Ale zdajecie się nie dostrzegać
Spoglądacie na ulice swoich miast
Zajęci waszymi papierosami
Zamykacie się w kinowych salach
Pamiętam jak zarzekałem się
Że wiem już wszystko
Ale wiedza jest jak drzewo
Które rośnie razem z tobą
środa, 8 września 2010
Paradoks komunikacyjny
Wiadomo. W ciągu polskiego roku kalendarzowego nie wyrabiam statystycznej normy wypowiadanych słów. Przynajmniej tych głośno wypowiadanych. Większość ludzi dokoła mówi więcej. Za to: tutaj w przeciągu minionych trzech tygodni przerobiłem całą roczną normę i zaczynam limit z roku 2011. Nie, nie chodzi o język. Angielski już mi naprawdę bokiem wychodzi. Buech. Ten ich akcent sam w sobie jest śmieszny, a co dopiero w połączeniu z ich poczuciem humoru.. A jednak wszyscy nasi rozmówcy są na tak. Opowiadają, słuchają, kiwają głowami, przytakują, uśmiechają się, zastanawiają. I są zadowoleni. Rozmawialiśmy z Amerykanami, Włochami, Norwegami, Indianami, Eskimosami, Kanadyjczykami, Polakami.. i pewnie z kilkorga innymi -AMI. Wszyscy bardzo mili. Może z kilkoma niechlubnymi wyjątkami. I te rozmowy były ciekawe i nie odpychały mnie, jak niektóre rozmowy w Polsce. Nie wiem, to pewnie atmosfera wyjazdowa. Ale i tak warte odnotowania.
PS. Zdjęcie na głównej przedstawiające czoło lodowca Matanuska zrobił nam pewien Włoch. Potem Włocha mijaliśmy na autostradzie. Zatrzymała go policja (State Troopers). Od tamtej chwili uważniej patrzyliśmy na znaki i noga stała się jakaś lżejsza.
PS. Zdjęcie na głównej przedstawiające czoło lodowca Matanuska zrobił nam pewien Włoch. Potem Włocha mijaliśmy na autostradzie. Zatrzymała go policja (State Troopers). Od tamtej chwili uważniej patrzyliśmy na znaki i noga stała się jakaś lżejsza.
Córka śniegów
London nie był podobno zadowolony z tej powieści. Jest to jedna z pierwszych jego książek i między innymi na niej właśnie zaczął wyrabiać swój styl. Zapoznana czytelniczka chwali sobie jednak i w duchu prawdopodobnie zastanawia się: jakby to było pozostać tutaj do zimy, do pierwszych śniegów, których mokre płatki skropiłyby twarz całkiem już niebawem. W górach jesień. Jadąc przez Kanadę, pagórkowaty, a często wręcz górzysty obszar Yukon Territory, złocił się, żółcił, to zaś purpurowiał, czerwienił się, bladozielenił i brunatniał na gałęziach drzew. Stanowy symbol: fireweed (rodzaj zioła występującego głównie w Północnej Ameryce) już przekwitł, choć wciąż ozdabia przydrożne łąki. Wiatr chłodny, gęsioskórkowy, polarny i świeży. Słońce zaś na przekór nadciągającej zimie - kiedy świeci możesz poczuć się, jak w nadmorskim, zachodnioeuropejskim kurorcie. Śnieg leży wysoko w górach. Najbielszy jest na stokach Mount McKinley. Zachęca swym blaskiem i kusi swoje ofiary, jak syrena ludzi morza. Zima tutaj jest tym dla Alaski, czym słońce w zenicie dla basenu Morza Śródziemnego. To wielki niedosyt i marudzenie zarazem: być tutaj, a wypatrywać zbliżającego się października. W Valdez spada tyle śniegu, że przy drogach osadzone są trzymetrowe tyczki, aby można było zimą znaleźć drogę. Przy tym temperatury wysokie: niewiele poniżej 0*C. Wtedy rusza Iditarod Race - wyścig psich zaprzęgów trwający kilka dni nieprzerwanych zmagań. Jeśli jest jeszcze ktoś, kto uważa że ten sport (dziś sport, a kiedyś sposób na szybkie przemieszczanie się) to zwykłe wykorzystywanie biednych psów do ciężkiej harówy może się solidnie puknąć w czoło. Te stworzenia nie mają na ziemi większej przyjemności ponad znój zimowego szlaku, a czasem nawet trudno je zatrzymać w dzikim pędzie. Za to: zdajcie sobie, niektórzy z was, sprawę że to wy, miasto-mieszczący-się europejczycy wyrządzacie krzywdę psom husky, na które jest teraz taka moda w naszym kraju. Tłuste i nieruchawe, smażące się w grubym futrze z pewnością są wam wdzięczne za swój los. Zima, zima.. alaskańska natura podpowiada zżyć się z nią. Na jesień ustawić w rzekach metalowe linki z czujnikami zegarowymi. Czekać, aż woda zamarznie, a potem robić w Fairbanks zakłady na masową skalę: kiedy, o której dokładnie godzinie lody zaczną pękać na wiosnę? Kiedy nasza zmęczona psychika, nerwy, gniew i ból głowy ustąpią niczym ręką odjął, kiedy kojący trzask i cieplejszy powiem pojawią się za kilka miesięcy. To byłoby warto przeżyć.
wtorek, 7 września 2010
Anchorage po raz drugi
Wróciliśmy do miasta. Od razu przeszkadzają hałasy współlokatorów i te zaokienne, uliczne. Tu jest inaczej. Jeszcze wczoraj podróżowaliśmy po Kenai Penninsula - południowo wysuniętym półwyspie Alaski. Spędziliśmy dwie noce w Girdwood (niewielkiej mieścinie położonej praktycznie w lesie), odwiedziliśmy nadmorskie (nadoceaniczne?) Seward, które jako miasto podobało nam się bardziej niż półprzemysłowe Valdez, w którym natomiast bardziej podobały się nam widoki na okalające góry. W Seward, z uwagi na wilgotną pogodę (o dziwo..tu jednak czasem pada deszcz!), wybraliśmy się do oceanarium (Sealife Center), gdzie można popatrzeć na przeróżne żyjące indywidua: od meduz począwszy, poprzez ośmiornice, ryby, płazy, foki, a na lwach morskich skończywszy. Było warto. Zwłaszcza widok ponad półtonowego lwa morskiego zabawiającego się w najlepsze z kilkuletnimi dziećmi przyklejonymi pyszczkami do szyby był nie-do-zapomnienia. Na drugi dzień wybraliśmy się w góry na Crow Pass, czyli najwyżej położoną przełęcz na trasie Iditarod Historical Trail - legendarnym szlaku pierwszych poszukiwaczy złota w regionie. Po drodze natrafiamy na porozrzucane bezładnie elementy maszyn parowych i wyciągarek, których zadaniem było zwożenie urobku z sztolni w doliny. Po dość mozolnej wspinaczce, spotkaniu z owieczkami Dalla i poszukiwaniu bezpiecznego przejścia przez górski strumień wyłaniamy się z mgły (bo pół drogi trzeba było iść w chmurze) i widzimy chatę Chugach National Forest. To właściwie nasz cel, dalej już tylko zejście na dół i dalsza część szlaku aż do Eagle River, jakieś 4 dni marszu stąd. Po powrocie do samochodu kierujemy się na północ, poprzez Anchorage aż do Wasilli (w pobliżu rolnicza dolina Matanuska - wspominana wcześniej), gdzie spędzamy jeszcze jedną noc u zapoznanych couchsurferów. Jak zawsze są bardzo mili. Dziś rano wybraliśmy się na krótki hike po górach w okolicy Hatcher Pass. Widoki podobne do tych tatrzańskich z tą różnicą, że przestrzeń kilka razy rozleglejsza, no i chmury widać od tej drugiej strony - z góry. Dzień bardzo przyjemny, ciepły. Cieplejszy niż w Polsce i słoneczny. To już za nami. Teraz siedzimy znowu w mieście. Atmosfera inna, ale taką też lubimy na swój sposób. Zostaniemy tu już do końca, ale mamy jeszcze w zanadrzu kilka miejsc do odwiedzenia, rzeczy do zrobienia. Tymczasem kończę - z alaskańskim pozdrowieniem:-)
niedziela, 5 września 2010
Prince William Sound
Południowa część Alaski ma to do siebie, że przez większą część letnich dni pada deszcz, a niebo zasnute jest ciężkimi chmurami. Można taką pogodę w duchu przeklinać, ale trzeba pamiętać o jednym: bez takiego klimatu nie byłoby tutaj północnych lasów deszczowych i lodowców. A to przecież one decydują o wyjątkowości południowej części 49 stanu (chociaż osobiście bardziej przemawia do mnie Interior:).
Tematem przewodnim ostatnich kilku dni były lodowce: Valdez, Matanuska i Worthington.
Największe wrażenie wywarł na nas lodowiec Valdez, ale to zapewne z tej prostej przyczyny, ze pływaliśmy na kajakach wokół jego czoła, że tak się wyrażę, i w związku z tym byliśmy bardzo blisko. To środowisko niespotykanie piękne, biel poprzetlataną z czernią i niebieskością, słychać było wokół trzaskanie lodu. Z drugiej jednak strony to środowisko niebywale surowe dla człowieka, niesłychanie zimne i niebezpieczne. Wywrotka kajakiem w takim lodowcowym jeziorze z pewnością skutkowałaby hipotermią. Nie chciałabym tego przeżyć, dlatego bardzo ostrożnie wpływaliśmy między szczeliny.
Z kolei jak wspinaliśmy się na Worthington i Matanuskę (oczywiście w takim stopniu, w jakim pozwalał nam brak doświadczenia z lodowcami i brak odpowiedniego sprzętu) byliśmy trochę dalej od czoła lodowca, ale za to widzieliśmy z góry ogromne szczeliny, które - jako ze świeciło słońce - zazwyczaj przyciągały uwagę swoją niespotykaną niebieskością.
Kończę, bo jesteśmy w przytulnym, ale dosyć głośnym hostelu, ciężko się skupić i słowa nie chcą swobodnie wychodzić spod pióra. Kończę więc, dobranoc.
Tematem przewodnim ostatnich kilku dni były lodowce: Valdez, Matanuska i Worthington.
Największe wrażenie wywarł na nas lodowiec Valdez, ale to zapewne z tej prostej przyczyny, ze pływaliśmy na kajakach wokół jego czoła, że tak się wyrażę, i w związku z tym byliśmy bardzo blisko. To środowisko niespotykanie piękne, biel poprzetlataną z czernią i niebieskością, słychać było wokół trzaskanie lodu. Z drugiej jednak strony to środowisko niebywale surowe dla człowieka, niesłychanie zimne i niebezpieczne. Wywrotka kajakiem w takim lodowcowym jeziorze z pewnością skutkowałaby hipotermią. Nie chciałabym tego przeżyć, dlatego bardzo ostrożnie wpływaliśmy między szczeliny.
Z kolei jak wspinaliśmy się na Worthington i Matanuskę (oczywiście w takim stopniu, w jakim pozwalał nam brak doświadczenia z lodowcami i brak odpowiedniego sprzętu) byliśmy trochę dalej od czoła lodowca, ale za to widzieliśmy z góry ogromne szczeliny, które - jako ze świeciło słońce - zazwyczaj przyciągały uwagę swoją niespotykaną niebieskością.
Kończę, bo jesteśmy w przytulnym, ale dosyć głośnym hostelu, ciężko się skupić i słowa nie chcą swobodnie wychodzić spod pióra. Kończę więc, dobranoc.
czwartek, 2 września 2010
Polacy na Alasce
Zupełnie przypadkiem (szukając domu, w którym dziś nocujemy) natknęliśmy się na Polaków! Po chwili rozmowy po angielsku i fundamentalnym tutaj pytaniu "skąd jesteście?", usłyszeliśmy w odpowiedzi: "ja tez". Początkowo sądziliśmy, że chodzi o polskie korzenie, które tutaj ma chyba każda napotkana osoba (sic!) i o dziwo, i wbrew stereotypom wszyscy wiedza, gdzie leży Polska. Wracając, okazało się, ze dziewczyna pochodzi z Polski i mieszka tutaj od 10 lat. Zawołała swoja mamę, która przyjeżdża na lato. Mama mieszka w Zabrzu! Umówiliśmy się na jutro na kajakowanie wśród kry lodowcowej. To, co się tu dzieje nie mieści się w ramach niczego niższej rangi niż film przygodowy lub książka, w której bohater napotyka na swojej drodze przedziwne zbiegi okoliczności. Dziś śpimy w przyczepie z ogrzewaniem, własną toaleta, a nawet telewizorem z odtwarzaczem dvd, że lodówce nie wspomnę! Te popularne tutaj samochody RV (Recreation Vehicles) to istne domy na kółkach. Mając coś takiego można spędzić miesiąc i czuć się tak komfortowo, jak w domu! Tymczasem dobranoc, karaluchy pod poduchy.
Gulf of Alaska
Jesteśmy w Valdez, mieście portowym położonym na południowo-wschodnich wybrzeżach Alaski, bezpośrednio nad Pacyfikiem. Co prawda jeszcze go nie widzieliśmy, bo dojechaliśmy tutaj ok. 17:00 i szukaliśmy noclegu, ale ceny okazały się tak wysokie (ok. $100 za pokój dla dwóch osób), że zadzwoniliśmy do ludzi z couchsurfingu i nas przenocują. Teraz siedzimy w Halibut House. Jest to coś w rodzaju baru szybkiej obsługi, tyle że podają smażone ryby prosto z sieci. Najpierw zamówiliśmy koszyk z kawałkami halibuta, teraz pani podała łososia. Mamy, trochę czasu przed noclegiem, bo umówiliśmy się na 21:00 (nasi gospodarze żeglują gdzieś w zatoce), więc chyba wybierzemy się do portu pooglądać łodzie rybackie. Mój telefon padł, więc na ewentualne sms'y odpiszę jutro. Tutaj jest zasięg.
W Dawson było wspaniale, ale kosztowało nas to trochę drogi. Najpierw z Fairbanks trzeba było przejechać ok. 1480 km, potem z Dawson do Valdez 1563 km. Dużo, ale droga tutaj upływa jakoś inaczej. Szybko. Droga przeważnie asfaltowa (fragmenty szutru), na której rozsiane są jakieś wioseczki mniej więcej co 200-300 km. Poza tym tylko góry i równiny. Po takiej drodze można poruszać się ze stałą prędkością ok 120-130 km/h bez przerwy. Często odwiedza się stacje paliw. W Stanach galon kosztuje ok. $3.5-3.7, czyli ~2.5 zł za litr. Taniocha:)
Pozdrawiamy wszystkich, dziękujemy za Wasze sms'y, wiadomości, komentarze, maile i przepraszamy, że nie odpowiadamy imiennie, ale naprawdę nie ma na to czasu. Buziaki!
W Dawson było wspaniale, ale kosztowało nas to trochę drogi. Najpierw z Fairbanks trzeba było przejechać ok. 1480 km, potem z Dawson do Valdez 1563 km. Dużo, ale droga tutaj upływa jakoś inaczej. Szybko. Droga przeważnie asfaltowa (fragmenty szutru), na której rozsiane są jakieś wioseczki mniej więcej co 200-300 km. Poza tym tylko góry i równiny. Po takiej drodze można poruszać się ze stałą prędkością ok 120-130 km/h bez przerwy. Często odwiedza się stacje paliw. W Stanach galon kosztuje ok. $3.5-3.7, czyli ~2.5 zł za litr. Taniocha:)
Pozdrawiamy wszystkich, dziękujemy za Wasze sms'y, wiadomości, komentarze, maile i przepraszamy, że nie odpowiadamy imiennie, ale naprawdę nie ma na to czasu. Buziaki!
Klondike - Tr'ondek Hwech'in
Klondike to kraina poszukiwaczy złota. Do niedawna sądziłem, że to taka stara miłobrzmiąca nazwa obszaru nadana przez pionierów, którzy znaleźli złoty piasek w Bonanza Creek. Tymczasem prawdziwe było tylko to, ze nazwa piękna jednak pochodząca z języka indian Tr'ondek Hwech'in. Tr'ondek - Klondike. Muzeum mieści się w budynku Danoja Zho (Long Time Ago House), oprowadza nas po nim młoda indianka, której praprapra dziadek był wodzem plemienia. Indianie żyli tu w zgodzie z naturą - ich duchowość nakazywała mysleć o sobie, jako cząstce świata tak samo małej i skromnej, jak kamień czy gałąź drzewa. Biały człowiek jest pępkiem wszechświata. Tr'ondek przenosili się z miejsca na miejsce, w zależnosci od pory roku - raz łowili łososie, raz zbierali jagody, raz polowali na karibu. Ich terytorium to rzeka Jukon w górnym biegu i dalej na północ. Ich kultura i rękodzieła są bogactwem, język przyjemnie brzęczy w uszach, opowieści i legendy wciągają i dają do myślenia.
Tam gdzie rzeka Klondike wpada do Jukonu rozsiadło się niegdyś wielkie miasto: Dawson City. Dziś można je pieszo pokonać w 15 minut spacerem. Mieszka tu ok. 600-700 ludzi. To niewiele, jeśli przyłożyć do tego skalę "szarańczy", jaka napływała tutaj około roku 1898 - było tu wówczas blisko 10.000 poszukiwaczy marzeń o wielkim bogactwie. Tak naprawdę połowa nie dotarła do złotonośnych strumieni, druga polowa nigdy nie znalazła złota, a bardzo duża część po prostu straciła życie przedzierając się przez Alaskańska zimę. To, co tu zostało po nich jest namacalne i realne, jakby działo się wczoraj. Nawet dzisiejsze miasteczko oddaje klimat tamtych dni, ulice są błotniste, chodniki drewniane, szyldy ozdobione charakterystyczna "dzikozachodnia" czcionka. Przy rzece stoi "Keno", statek parowy zbudowany specjalnie do transportu surowców i zapasów. W muzeum oglądamy film i łapiemy atmosferę. Ludzie zdają się być naturalni, krzykliwi, 100% tubylczy. Chata Jacka Londona to nic, w porównaniu z opowieścia, jaką na jego temat snuła pewna starsza pani. W życiu nie słyszałem w ten sposób opowiadającej osoby - z przejęciem, sercem, pasja. To wszystko się tu naprawdę wydarzyło i to niezwykle móc oglądać to na własne oczy, zanurzyć ręce w Jukonie, patrzeć na szczyty, na które patrzyli ludzie sprzed ponad 100 lat.
Jutro opuszczamy Dawson i wracamy do 49 stanu USA. Teraz będziemy kierować się nad Pacyfik do portu Valdez.
Tam gdzie rzeka Klondike wpada do Jukonu rozsiadło się niegdyś wielkie miasto: Dawson City. Dziś można je pieszo pokonać w 15 minut spacerem. Mieszka tu ok. 600-700 ludzi. To niewiele, jeśli przyłożyć do tego skalę "szarańczy", jaka napływała tutaj około roku 1898 - było tu wówczas blisko 10.000 poszukiwaczy marzeń o wielkim bogactwie. Tak naprawdę połowa nie dotarła do złotonośnych strumieni, druga polowa nigdy nie znalazła złota, a bardzo duża część po prostu straciła życie przedzierając się przez Alaskańska zimę. To, co tu zostało po nich jest namacalne i realne, jakby działo się wczoraj. Nawet dzisiejsze miasteczko oddaje klimat tamtych dni, ulice są błotniste, chodniki drewniane, szyldy ozdobione charakterystyczna "dzikozachodnia" czcionka. Przy rzece stoi "Keno", statek parowy zbudowany specjalnie do transportu surowców i zapasów. W muzeum oglądamy film i łapiemy atmosferę. Ludzie zdają się być naturalni, krzykliwi, 100% tubylczy. Chata Jacka Londona to nic, w porównaniu z opowieścia, jaką na jego temat snuła pewna starsza pani. W życiu nie słyszałem w ten sposób opowiadającej osoby - z przejęciem, sercem, pasja. To wszystko się tu naprawdę wydarzyło i to niezwykle móc oglądać to na własne oczy, zanurzyć ręce w Jukonie, patrzeć na szczyty, na które patrzyli ludzie sprzed ponad 100 lat.
Jutro opuszczamy Dawson i wracamy do 49 stanu USA. Teraz będziemy kierować się nad Pacyfik do portu Valdez.
Subskrybuj:
Posty (Atom)