wtorek, 31 sierpnia 2010

The city of goldrush

Po krótkiej przerwie piszemy z Dawson City (Yukon Territory, Kanada). Dotarliśmy tutaj po dwóch dniach jazdy, najpierw autostradą Alcan (Alaska Highway), potem od miescowości Whitehorse na północ przełomem Jukonu. Jest tu tyle do zobaczenia, że jak zwykle brakuje nam czasu. Miejsce bardzo symboliczne z historycznego punktu widzenia. Nie zdołam opisać tu wszystkich historii, które się słyszy - muszę zostawić to na później, lecz z pewnością są godne opisania. Mieszkamy w starym Bankhouse'sie - drewnianej konstrukcji domu, w którym nocowali traperzy. Jest przytulnie i ciepło (mamy grzejnik elektryczny), gorąca woda pod prysznicem i czujemy się świetnie! Internet w kawiarni po przeciwnej stronie ulicy. Zorzy jeszcze nie widzieliśmy. Jak się okazuje albo są chmury albo jej aktywność jest bardzo słaba. Poza tym trwa ok 10 min i ciężko ją "upolować". Kończę, bo musimy się zbierać. Aha - nasze telefony nie działają w Kanadzie. Odezwiemy się z Alaski.

piątek, 27 sierpnia 2010

Fairbanks, city of Aurora

Jesteśmy w Fairbanks. Poranek słoneczny. Już nas to nie dziwi, a powinno. Gdyby mnie ktoś w przyszłości zapytał jak jest z pogodą na Alasce to ze złamanym uśmiechem na twarzy odpowiem, ze rzadko zdarzają się tak piękne dni latem w Polsce. Sprawdzam prognozę na zorze - niestety w skali od 0-9 dziś ma być tylko 2, ale widoczna z tego miejsca. Będziemy wypatrywać. Wczoraj testowaliśmy swoją wytrzymałość na Stampede Trail. Było ciężko, głównie z uwagi na ciężkie plecaki. Niecałe 20 km w jedną stronę robi swoje. Teren też nie płaski. Dużo krzaków, zalana droga, bagna, strumienie, jedna rzeka do przekroczenia. Doszliśmy do Teklaniki. Nie wyglądała wcale strasznie - pewnie nie miałbym problemów z przekroczeniem. Gorzej z Sabinką, bo jest niższa i woda prawdopodobnie sięgała by jej do pasa, a była dość szybka, miała ok 1-2*C, no i nie widać dna, bo to rzeka lodowcowa, biała i pienista. Do busu nie poszliśmy i nie żałujemy decyzji, bo chyba byśmy dziś wykończyli. Doszliśmy do wniosku, ze trzeba wziąć tam jeepa, dojechać mniej więcej do Sevage River i dalej pieszo z marszu przekroczyć Teklanike (rozgrzane ciało), spać w busie i wracać na drugi dzień. Po drodze ślady zwierzyny (chyba łoś lub karibu). Nocleg nad rzeką przepiękny. Ma się tam ma poczucie, ze jest się na końcu świata. Siedem godzin marszu do najbliższej przejezdnej drogi szutrowej, potem jakieś 10-15 km drogą szutrową i dopiero pierwsze zabudowania i asfalt. Najbliższe miasteczko oddalone o ok. 50-60 km. Nad rzeką spokój. Żywej duszy. Nad ranem zrobiło się zimno, kolo 0*C, ale nie zmarzliśmy (opłaciło się tachać manele na plecach). Wieczorem jadąc już do Fairbanks widzieliśmy zachód słońca na pół nieboskłonu, w barwach purpury rozsiany na tysiącu małych chmurek. Oraz księżyc i słońce w jednym czasie, mniej więcej na tej samej wysokości. Było ok. 22:00. Robi wrażenie! Dziś jedziemy się wymoczyć w gorących źródłach Chena River Hot Springs, odwiedzimy tez najsłynniejszy uniwersytet na Alasce. Następne wiadomości prawdopodobnie z Dawson City, czyli ok. 20h jazdy samochodem stad. Może za kilka dni. Tymczasem kończę, bo zaczynają mi marznąć place u nóg. Pa.

środa, 25 sierpnia 2010

"Outer Town Cabin"

Pierwszym odglosem, ktory nas zbudzil byl pikajacy ekspres do kawy, ktory automatycznie wlacza sie 10 minut przed biologicznym budzikiem naszego gospodarza. Kiedy ten wstaje kawa jest gotowa. Probujemy spac dalej. Drugi odglos zaklocajacy blogi sen w temperaturze 67*F to wstukiwane na patelnie jajka. To juz w sumie wystarczylo, zeby sie dobudzic.. okolo 6:00 rano:) Pozegnalismy sie, bo Ben musial juz jechac do pracy i zostalismy sami. Teraz robimy sobie sniadanie: zupa + tosty (jakos u nich mi zawsze wychodza i sie nie przypalaja?), pomidory, kawa. Nauczylem sie gotowac wode w mikrofali, bo u nich inaczej sie raczej nie da. Nie maja tu czajnikow. Herbaty nie pija, a kawe robi ekspres. U Bena jest cieplo. Bardzo:) Najcieplej jak do tej pory. Uzywa piecyka na rope, bo jest tania i podkreca temperature. Przed chatka zawsze siedzi pies, ktory para sie stukaniem ogonem w drewniany podest, za kazdym razem kiedy tylko ktos wychodzi. W zagrodzie obok stoi sobie slodki jak (yak), ma male urocze rozki, jest caly czarny i jak sie skonczy go glaskac to biegnie za toba i wsuwa lepek miedzy kolana, ze jeszcze jeszcze:) Generalnie sielanka. Nie mozna tego porownac do zycia w miescie. Inny mikrokosmos. Powoli zbieramy sie, pakujemy bety do auta i bedziemy ruszac w jedynym slusznym kierunku, czyli na polnoc. Jeszcze troche Alaska i Outer Range przed nami, a potem rowniny przed Fairbanks. Pogoda nadal sie spisuje. Buziaki dla wszystkich:)

Wildlife

Piszemy kilka słów z małej drewnianej chatki w lesie, gdzie śpimy razem z facetem w naszym mniej więcej wieku:) Opowiada bardzo interesujące historie, głównie o niedźwiedziach;P Dzisiaj byliśmy w Parku Narodowym Denali, jechaliśmy tak zwanym shuttle bus, 4 godziny w jedną stroną w głąb Denali. Dookoła nic, tylko wszechogarniająca cisza i monumentalne góry wraz z najsłynniejszym sześciotysięcznikiem Denali na czele. O dziwo, przez kilka godzin nie byl zasłonięty przez chmury i widzieliśmy go w całym majestacie. Potem 2 godzinna wycieczka w dzicz i powrót busem ok. 3 godzin. Po drodze
widzieliśmy mnóstwo dzikich zwierząt z okna autobusu: karibu, losie, niedźwiedzie, orły, wiewiórki ziemne, lisy, owieczki Dalla... A potem jak pykaliśmy autostradą to na wyciągniecie ręki pasły się 2 łosie!! No, prawdziwa dzikość:) I dobry obiad w restauracji dzisiaj zjedliśmy, więc jesteśmy zadowoleni, po drodze wzięlismy prysznic na polu namiotowym (od osoby po 4 dolary z ręcznikiem;P), bo ten facet, u którego śpimy (już druga noc) nie ma łazienki. Oto cały urok Alaski:)

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

North to the Future

Te ceny jedzenia to chyba trochę przesadziliśmy, taki pierwszy szok. W sumie mamy cały bagażnik wyładowany jedzeniem, począwszy od warzyw z lokalnej farmy, a na pomarańczach z Gwatemali skończywszy. W sumie cały wielki wózek jedzenia z Walmartu za ok. $130. Poza tym żywą nas ludzie tutaj. Dzisiaj śpimy w przyczepie campingowej (full wypas) pewnej milej pani z Talkeetny. Mieszka poza miastem i mówi, żeby spać a się nie bać, jakby w nocy podszedł miś i zaczął węszyć. Zadzwoniliśmy do niej wcześniej i jak przyjechaliśmy to czekała na nas gorąca kolacja. Wcześniej jedliśmy już kiełbaski z łosia i świeżo usmażonego łososia alaskańskiego. Wszystko nam smakuje, nie to co jakieś krewetki z Hiszpanii! Samochód mamy bardzo duży, że ciężko mi sięgnąć do końca bagażnika. GPS działa idealnie i w ogóle nie musimy się martwić jaką drogą jechać, bo nas prowadzi pod same niemal drzwi. Jedną noc spaliśmy w aucie nad rzeką, bo było tam tak ładnie, że żal odjeżdżać. Zrobiliśmy sobie ognisko i było klawo. W aucie super-ciepło nocą, tyle ze nie tak wygodnie jak w namiocie. Nie wiem jakim cudem, ale jak do tej pory wszystkie dni pogodne. Dziś słońce tak prażyło w południe, że sobie trochę przypiekłem buźkę. Było w słońcu chyba z 25-30 stopni. Popływaliśmy kanadyjką - dziwnie, bo jezioro wygląda jak u nas w Polsce, a na brzegu alaskańskie świerki górskie. Dużo bobrzych żeremi. Jeśli chodzi o owady to jakiś żart. Jak do tej pory w ogóle nie są uciążliwe. Może nie spotkaliśmy jeszcze prawdziwego moskita, ale to co tu lata to zwykły komar, taki jak w Polsce. Tyle że leniwy i powolny, ze nawet niechcący można go zabić. No i jest ich bardzo mało. Innych owadów gryzących nie ma. Prawie codziennie na wieczór gorący prysznic i czujemy się wyśmienicie. Ludzie tutaj są nierealnie mili i uczynni, np. dziś do przyczepy dostałem laptopa i jest bezprzewodowy net, dlatego mogę pisać tak długo. Sabinka się kąpie, wiec mam spokój:P Kupiliśmy sobie kuchenkę gazową, więc teraz jemy tyle, że zostaje. Dziś na obiad był ryż z sosem, fasolą i mięskiem, w skrócie takie chili-noc-carne. Na deser pomarańcza, rabarbar z cukrem, pączki i sok jabłkowy lub herbata jak kto woli. W sumie sielanka:) Sabina dziś jechała kawałek autem i pokochała automatyczne skrzynie biegów. Mówi, ze tak powinno być w każdym. Autko pali nie tak dużo (chyba na całym baku, czyli ok. 10 galonów = 50 litrów, może przejechać do 800-900 km). Jak się mocno wdusi gaz to ciągnie niemiłosiernie:) Chyba 1.6 to będzie. Jutro jedziemy dalej na północ (czyli najlepszy kierunek na świecie) i wjeżdżamy do Denali State Park i dalej do Denali National Park. Tam mam nadzieję zobaczyć dziką zwierzynę:) Problemy z zasięgiem są częste, więc telefony włączamy tylko czasami. OK! Kończę, bo ile można. Do przeczytania!

czwartek, 19 sierpnia 2010

Anchorage, miasto kontrastów

Niedawno wstał dzień, dla nas trzeci tutaj. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu niebo jest bezchmurne (sic!). Oczywiście nie chcę zapeszać, ale pogoda iście letnia. Z dnia na dzień czujemy się lepiej, organizm chyba powoli zaczyna przyjmować do wiadomości, co i jak. Za kilka godzin opuszczamy hostel i jedziemy na lotnisko po samochód. Koniec przyjemnego dachu nad głowa i początek przygody:) 10 km za miastem zaczyna sie prawdziwa Alaska. Wczorajszy dzień spędziliśmy zwiedzając miasto, byliśmy w Visitors Center (liczne eksponaty, darmowe informatory, itp), w Reselution Park - widok na ocean i okoliczne góry (Denali nie było niestety widać, bo chmury), potem poszliśmy do księgarni, a potem do muzeum, które okazało się niezwykle (szczegóły po powrocie, ale powiem tyle że można by tam spędzić cały dzień i się nie nudzić). Po obiedzie zaliczyliśmy taką drzemakę, ze ledwo się dobudziliśmy po 2 godzinach. Wieczorem poszliśmy zwiedzić pobliski cmentarz, który właściwie przypomina nasze parki. Wieczorne słońce znowu nas rozleniwiło:) Były widoki na góry, ale wciąż zasłonięte przez budynki i slupy wysokiego napięcia. Dziś ruszamy do Wasilli, przez Eagle River i Palmer.

Ponieważ wysyłamy te wiadomości do kilkoro z Was:
Z góry przepraszam, że nie odpisuje indywidualnie na Wasze maile, ale nie mam po prostu możliwości spędzić zbyt dużo czasu przed komputerem (bo jest tu tylko jeden i kolejka).

Następny kontakt mailowy może być dopiero za kilka dni, ponieważ nie wiemy gdzie w następnym miejscu będzie internet. SMSy dochodzą, jakby co.

środa, 18 sierpnia 2010

49 stan USA po raz pierwszy

Dzisiaj drugi dzień zleciał nam w połowie na spaniu. Zastanawialiśmy się, jak to jest przestawić się na inny czas, teraz już wiemy: boli głowa, człowiek jest otumaniony jak po zarwanej nocy i potwornie się męczy. Nawet głodu się jakoś specjalnie nie odczuwa, a bystrość umysłu, no cóż, zawodzi:) Teraz jest tutaj 21:50 i czujemy się dużo lepiej niż wcześniej: w Polsce jest rano, więc to wszystko tłumaczy...

Oprócz tego, że byliśmy dzisiaj w dwóch supermarketach (jedzenie wychodzi średnio 3 razy drożej niż w Polsce! Tego się nie spodziewaliśmy:( ) i zrobiliśmy sobie sami obiad (stek z wieprzowiny, kartofle z wody + ogórek;P) byliśmy na spacerze, ale o tym za chwilę. Alaskańczycy mają czas, Polacy zegarki, więc nic dodać, niż ująć. Wszyscy zadowoleni, uśmiechnięci, pomocni, nawet jak Cię nie znają, to i tak pozdrowią. Całkowite
przeciwieństwo polskiego chamstwa. Co jest znamienne chyba w całych Stanach: nie ma małych sklepów spożywczych, tylko supermarkety i hipermarkety oddalone od siebie o kilka kilometrów! Za to co chwilę bary, oni chyba częściej kupują nawet śniadanie, niż sami je robią.

Wieczorem czuć już zimno, trzeba założyć kaptur, zimne arktyczne powietrze, w Polsce przy takich temperaturach temperatura odczuwalna jest całkiem inna.

Jak już wspomnieliśmy, spacerowaliśmy po Anchorage, całkiem przyjemne miasto. Jutro nastawiamy się bardziej na zwiedzanie, dzisiaj z powodu późnych godzin visitor centers, cmentarz i muzea były już pozamykane (bo wcześniej spaliśmy;P)

wtorek, 17 sierpnia 2010

Podróż z prędkością świtu

Podróż za nami. Lecąc przez Atlantyk ścigaliśmy się ze świtem, ale wygrał o pół długości. Teraz jesteśmy o dziesięć godzin przed czasem polskim. Czujemy się trochę dziwnie, ponieważ podróż nie należała do najlżejszych, a jednak nie chce nam się spać, mimo, że jest tutaj 22 minuty po północy. Widoki przez okna samolotu momentami wcześniej w ogóle niewyobrażone. Zwłaszcza chmury i formy, jakie mogą tworzyć, widziane z góry. Jutro ciąg dalszy pierwszych wrażeń, dziś czas już na prysznic i sen. Dobranoc.

piątek, 13 sierpnia 2010

Jack London, "Biały Kieł"

"Ciemna puszcza jodłowa z obu stron okalała zastygły potok. Wiatr otrzepał ze śnieżnego puchu drzewa czarne i widmowe w zmierzchu dnia. Głęboka cisza zaścieliła kraj. Ziemia wydawała się nieruchoma, półżywa jak rozpacz, opuszczona i zastygła. Nie był to już nawet wyraz smutku. Włóczył się ponad nią jak gdyby śmiech dziwaczny, stokroć bardziej niż smutek ponury; śmiech gorzki niby skrzywienie ust sfinksa, przenikliwy jak mróz, nasiąkły okrucieństwem niewinnej obojętności. Zwycięski, stłumiony uśmiech wszystkowiedzących wieków nad przemijaniem i wysiłkiem życia. Dzikość. Brutalna dzikość Północy o sercu zastygłym".

Jack London,
"Biały Kieł"

Nasza "round-trip"

Aby zetknąć się z Alaską "w wielkim skrócie" trzeba zrobić spory objazd. Obszar alaskański pomieściłby pięć Polsk, a zatem i droga czeka nas długa. Planujemy pokonać ok. 3.000 km. Ale od początku. Z Polski w jedną stronę mamy do pokonania ok. 15.000 km. Wyruszamy z Bytomia w niedzielę o 6:30 rano. Jedziemy do Warszawy, gdzie zostawiamy nasz pojazd na parkingu. Samolot, który startuje o 18:20 ma zawieźć nas do Londynu, gdzie mamy pierwszą przesiadkę. Druga już w Stanach, w Houston. Jeszcze tylko międzylądowanie w Seattle (ale bez przesiadki) i jesteśmy w Anchorage, największym mieście stanu i stolicy zarazem. 19.08, tj. w czwartek, kierujemy się na północ (jak Pan Bóg przykazał:) i mamy zamiar dotrzeć do Wasilli zwiedzając po drodze farmy z okolic Palmer, a dokładniej tętniącej życiem doliny Matanuska. Mają tam kapustę o średnicy metra, więc na naszą europejską mówią "brukselka". Wasilla sama w sobie podobno nieciekawa, jednak nie o nią chodzi, ale o położony nieopodal Hatcher Pass, czyli pasmo górskie skrywające historię wydobycia złota (skansen) oraz przepiękne pejzaże. Na następny dzień mkniemy nad jeziora. To Nancy Lake State Recreation Area, gdzie planujemy popagajować kajakiem lub Old Town'em - kanadyjką (swoją drogą dobrze już nam znaną z zeszłorocznego spływu Brdą). Spanie w Willow. Posuwając się dalej na północ Alaska Highway docieramy do Denali State Park z kilkoma fajnymi hike'ami i prawdopodobnie polem namiotowym. Dalej wypada Talkeetna (baza wypadowa na Denali, kilka rzeczy do zwiedzenia), Cantwell (mała mieścina wśród Alaska Range), Healy i Stampede Road - szlak wiodący do "magicznego autobusu". Po ok. 600 km. pojawiają się na drodze zabudowania Fairbanks - drugiego co do wielkości miasta stanowego. W Fairbanks zabawimy pewnie kilka dni (są tam baseny termalne Chena River Hot Springs; dla wymoczków jak my w sam raz). Dalej kierujemy się na wschód - aż do Dawson City - legendarnego miasta poszukiwaczy złota sprzed stu lat. Tu zobaczymy Jukon, rekonstrukcję chaty Jacka Londona (muzeum) i parę innych ciekawych rzeczy. Być może trafimy na żyłę złota. Choć nie wiem czy nie prościej byłoby w dzisiejszych czasach zagrać w lotka. Z Dawson musimy przedostać się przez Glenallen do miejscowości portowej Valdez położonej nad zatoką Alaska, u stóp Północnego Pacyfiku. Stamtąd zaczniemy już wracać, choć miniemy po drodze kilka ciekawych miejsc na hikowanie, np. po lodowcach. Po powrocie do Anchorage 07.09 będziemy mięli jeszcze trzy dni na pożegnanie z daleką północą. Być może skoczymy do Seward, bo ponoć pięknie tam. Nasz samolot powrotny startuje w piątek, 10.09 o godz. 17:00. W drodze powrotnej dokładamy 9 godzin przesunięcia czasu do naszej podróży. Przesiadka w Nowym Jorku, następna ponownie w Londynie. W Warszawie planowo mamy być na 11:00 rano czasu polskiego. Całość zapowiada się baaardzo alaskańsko:)

Ostatnie przygotowania

Wyjazd zbliża się wielgachnymi krokami, już za niecałe dwa dni wylatujemy z Warszawy. Zostało jeszcze kilka spraw, które trzeba zapiąć na ostatni guzik, pożegnania z bliskimi i ... polecieli na Daleką Północ.
Nawet nie wiem, kiedy przeleciały te trzy miesiące od ostatecznego podjęcia decyzji o wyjeździe. Codzienne "poświęcanie się" tylko jednej sprawie, nieustanne przygotowania, załatwianie tysiąca spraw, zakupy, czytanie książek i oglądanie filmów o Alasce (w końcu to duch tam się wyrywa, więc trzeba dać mu jeszcze dodatkowe inspiracje).
Tak, błędem byłoby myśleć, ze przygotowania wiązały się tylko z tym, co przydatne, materialne, niezbędne do przeżycia, z suchą wiedzą związaną z fauną, florą, topografią i geografią. To coś więcej - to przede wszystkim kilkuletnie hartowanie ducha i woli. Wiem, że jeszcze rok temu duchowo nie byłam gotowa, żeby tam polecieć. Wiem, że dzicz i skaliste góry są złym odbiornikiem marzeń, są zbyt surowe i bezwzględne; wiem, ze to nie są dobre miejsca dla tych, którzy uciekają lub poszukują, wielu wędrowców-estetów przypłaciło to życiem, bo to jest Alaska, kochanie.. Jednak jest, jak pisał London w "Call of The Wild", jakaś taka szalona ambicja szlaku, zew, coś, co czujesz jako dziedzictwo przodków nigdy przez Ciebie nieprzeżyte.. Buck ze wspomnianej książki Londona poddał się temu wołaniu, ja czuję, że muszę postąpić podobnie.
Odwieczne marzenia, "alaskańska odyseja" w zasięgu ręki. Północ nie zawiedzie, tylko żeby było tak samo z ciałem, wolą, poznawanymi ludźmi i znajomością języka. Przydałby się tez dar św. Franciszka w kontaktach z niedźwiedziami i łosiami..
Jeszcze jakoś przeżyć stres przed podróżą i stres podczas podróży... Żebyśmy spokojnie dolecieli z całym bagażem i postawili stopy na alaskańskiej ziemi wołając "witaj"!